.

.

wtorek, 12 maja 2015

Trzy.



Dni mijały w żółwim tempie, co zdecydowanie nie sprzyjało mojej psychice. Nie mogłam się doczekać wyniku testu ciążowego Weroniki, nie mogłam się doczekać tej radosnej nowiny, nie mogłam się doczekać wspólnych zakupów dziecięcych ubranek i zabawek. Chciałam, by to się stało już teraz, zaraz. „Sorry, Baśka, musisz uzbroić się w cierpliwość”  - powtarzałam sobie jak mantrę, by totalnie nie zwariować. Musiałam zachować trzeźwość umysłu, bez dwóch zdań. W związku z tym zajęłam się pracą, znów oddając się w jej wir niemal do utraty tchu. Tak, byłam pracoholiczką i spędzałam w biurze znacznie więcej godzin niż przeciętny pracownik. Lubiłam to, a poza tym… do kogo miałam wracać? Wyprowadziłam się z domu rodzinnego, bo chciałam się usamodzielnić, oddając tym samym całe piętro Kaśce i jej rodzinie. Ja nie potrzebowałam aż tak dużego metrażu, wolałam mieć swój ciasny, ale własny kąt. Kąt, w którym nie czekał na mnie żaden mężczyzna, ani tym bardziej upasiony i leniwy kot.
Ale, wracając do tematu pracy – dziś miałam spotkać się z przewodniczącym Rady Mieszkańców osiedla Słocina, z którym to miałam omówić pewien projekt dotyczący kilku ulic tamtego obszaru. Umówiliśmy się w bistro „U Kosiny”, do którego lubiłam zaglądać po pracy, by napić się aromatycznej kawy, herbaty albo też zjeść lekką i smaczną kolację.
Spóźniał się już dziesięć minut. A ja nie lubiłam spóźnialskich. Uważałam, że punktualność to jedna z najważniejszych cech, jakich powinien przestrzegać każdy człowiek, a już zwłaszcza facet! Nie chcąc więc siedzieć bezczynnie, zaczęłam kartkować najnowszy numer „Muratora.” 
- Przepraszam, Pani Urbańska? – usłyszałam nagle nad głową męski głos.
- Tak, a o co chodzi? – odparłam zdezorientowana, zamykając łamy czasopisma. – To Pan jest tym przedstawicielem ze Słociny?
- Nie. To znaczy tak. To znaczy nie…
- To w końcu tak, czy nie?
- Tak, jestem ze Słociny. Nie, nie jestem przewodniczącym Rady. Panu Jóźwikowi coś wypadło w ostatniej chwili i prosił mnie o zastępstwo na tym spotkaniu z Panią – wytłumaczył.
- Rozumiem, ale mógł mnie uprzedzić, że ktoś przyjdzie w zamian jego, nie lubię takich niedomówień.
- Przepraszam w jego imieniu.
- Dobrze, zatem Panie…?
- Krzysztof Ignaczak, mieszkam na Słocinie i jestem sąsiadem Pana Jóźwika, a zarazem członkiem Rady Mieszkańców.
- Zatem, Panie Krzysztofie, miło mi, Barbara Urbańska – wyciągnęłam prawą dłoń w celu przywitania się, a on ujął ją delikatnie i musnął ustami jej wierzchnią stronę. Cholerka, zaskoczył mnie, a już na pewno zaimponował!
- Prawdziwy z Pana dżentelmen – wypaliłam, choć sekundę później już tego żałowałam. Powinnam ugryźć się w język, i to porządnie!
- Wie Pani, stary ze mnie dinozaur, więc zasady dobrego wychowania nie są mi obce. – zażartował, chcąc wybrnąć jakoś z tej niezręcznej sytuacji.
- No tak, ale spóźnił się Pan… A to do dobrych manier nie należy, no chyba, że o czymś nie wiem.
- Przepraszam najmocniej, ale musiałem odebrać córkę z przedszkola – i właśnie w tym momencie zza postaci mężczyzny, nieśmiało wyłoniła się mała dziewczynka. - Możemy przejść do sedna sprawy? Spieszę się trochę do pracy.
- Oczywiście, Panie Krzysztofie. Proszę usiąść, już wszystko tłumaczę – wskazałam ręką puste krzesła przy stole i zamówiłam dla nas dwie kawy. – Moja firma deweloperska zajmuje się realizacją zlecenia na budowę najnowszego Centrum Korporacyjnego wraz z galerią handlową.
- Dobrze, ale co ja mam z tym wspólnego?
- No właśnie to, że wieżowiec i galeria zostaną wybudowane na Słocinie; w miejscu, gdzie znajduje się teraz plac zabaw dla dzieci. Chciałam omówić z przewodniczącym Rady Mieszkańców, Panem Jóźwikiem, warunki likwidacji placu i wszczęcia tejże budowy.
- Nie zgadzam się – powiedział stanowczo.
- Słucham?!
- Nie zgadzam się na to!
- Ale ja jeszcze nie przestawiłam wszystkich informacji z tym związanych…
- Trudno. Ten plac zabaw został stworzony z prywatnych finansów wszystkich mieszkańców, żeby nasze dzieci miały swój kącik i ja nie pozwolę na to, żeby jakaś tam firma z Bożej łaski, zrujnowała go i postawiła w jego miejscu kolejny wieżowiec! – uderzył pięścią w stół, chwycił córkę za rękę i wyszedł, wprawiając mnie w niemałe osłupienie. 
Przyznam szczerze, że na to nie byłam przygotowana.

***
A ja przyznam szczerze, że nie wiem po co to piszę. :P 

dwanaście-miesięcy - #10

czwartek, 9 kwietnia 2015

Dwa.



Dreptałam nerwowo w tą i z powrotem przed wejściem do swojego domu, jakie mieściło się w jednym z osiedlowych szeregowców. Dziś miałam się spotkać z Weroniką – dziewczyną, która drogą wyboru miała pełnić rolę zastępczej matki dla mojego dziecka. Nagle na horyzoncie pojawił się stary, brudny, zaniedbany i ledwo trzymający się kupy pojazd, który swoim wyglądem niestety nie przypominał auta. Z miejsca pasażera wysiadła mała, drobna, rudowłosa kobietka, natomiast od strony kierowcy wysoki, umięśniony i niechlujnie ubrany mężczyzna. Zaczęli się kłócić ze sobą, nie zważając w ogóle na mą obecność.
- Przepraszam, czy to Ty jesteś Weronika? – chrząknęłam po chwili, chcąc przerwać wymianę zdań młodych ludzi.
- Tak, to ja. A Ty to pewnie…
- Barbara Urbańska, miło mi. – uprzedziłam ją swoją odpowiedzią i podałam prawą rękę na przywitanie, jednak ta padła mi w ramiona jakbyśmy znały się od lat i były nie wiadomo jakimi przyjaciółkami.
Jako dobra gospodyni zaprosiłam swoich gości do mieszkania, gdzie ci poczuli się jakby byli u siebie albo co najmniej u dobrej cioci: rozsiadali się wygodnie na sofach, przeglądali kolekcję płyt CD i książek na regałach, zaglądali w każdy zakamarek i częstowali się sami zawartością lodówki – w szczególności Marek! Nie powiem, że byłam zadowolona takim obrotem spraw, nie kryłam też swojego zdziwienia ich prostackim zachowaniem, jednak udawałam, że tego nie widziałam i czym prędzej zaczęłam przeprowadzać z nimi szczegółowy wywiad. Wypytywałam Weronikę i Marka o staż ich związku, nawyki, uzależnienia, dotychczasowe życie – zarówno prywatne jak i zawodowe - a także o to, dlaczego zdecydowali się na rejestrację w Centrum Rodzin Zastępczych. Odpowiedzi udzielił on:
- Niedawno straciłem pracę i nie mamy pieniędzy.
- Stąd Wasza decyzja o...
- Właśnie. Z początku mi się to nie podobało, że Wera miałaby nosić w brzuchu czyjeś dziecko, ale jak później pomyślałem, że może być z tego niezła kasa…
- Rozumiem…
Podczas gdy Marek buszował po moim mieszkaniu, na co sama nie wiem dlaczego mu pozwoliłam, ja rozmawiałam na spokojnie z rudowłosą w mojej małej i ciasnej, ale za to jakże  przytulnej kuchni. Opowiedziałam jej o swojej sytuacji, o warunkach umowy i o tym jak bardzo potrzebuję jej pomocy, by spełnić swoje największe pragnienie.
- Weroniko, chciałabym Cię prosić o wielką przysługę. Masz zdolność, której ja niestety nie posiadam.
- Fajnie jest czuć się potrzebną... Dobra, zgadzam się. Będę nosiła Twoje dziecko. – odparła bez chwili zastanowienia, wprawiając mnie w niemałe zdziwienie pomieszane ze wzruszeniem. Nie wierzyłam, że Nika się zgodzi, a już na pewno nie myślałam, że podejmie decyzję w tak krótkim czasie!
- Dziękuję. – odparłam drżącym głosem, usiłując powstrzymać zalewające moje policzki łzy.


*

Udałyśmy się do mojego ginekologa, aby umówił nas na zabieg umieszczenia moich trzech zapłodnionych jajek w macicy Weroniki. Po przeprowadzeniu szeregu szczegółowych badań i dopięciu wszelkich formalności, z ogromną niecierpliwością oczekiwałam tej chwili.

I stało się.
Co prawda lekarz dawał tylko siedemdziesiąt procent na prawdopodobieństwo ciąży, ale ja wierzyłam, że tym razem się uda. Liczyłam po prostu na ten cud. Tymczasem rudowłosa musi wypoczywać i przyjmować hormony, a za jakieś dwa tygodnie ma w nakazie wykonać test ciążowy.
Zrobiłam dla niej zakupy, bo przecież teraz musi się zdrowo odżywiać, po czym odwiozłam ją do mieszkania. Nie była to żadna willa ani też szeregowiec, wręcz przeciwnie, małe mieszkanko na rzeszowskich obrzeżach, których w ogóle nie znałam. Była to chyba jedna z biedniejszych dzielnic stolicy Podkarpacia, dlatego też nie ma się co dziwić, że oboje z Markiem zdecydowali się na taki sposób „zarobienia” kasy.
Wchodząc do ich mieszkania, o mało co nie zabiłam się o walające się po podłodze puszki po piwie i niezliczone ilości worki ze śmieciami. Wystrój wnętrza nie napawał optymizmem, a unoszący się w powietrzu smród papierosów odrzucał na samym wejściu. Idąc korytarzykiem, natknęłam się na klatki z egzotycznymi gadami – iguana, waran i zaskroniec, a obok nich szczur i świnka morska. Z reguły się nie boję, ale widok tych stworzeń przyprawił mnie o gęsią skórkę i dreszcze na całym ciele. Wzdrygnęłam się tylko i podążyłam dalej za Weroniką, chcąc schować do lodówki świeżo zakupione produkty, jednak to, co zastałam po otworzeniu jej drzwi, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Mnóstwo przeterminowanego i zepsutego jedzenia, które syfiło na kilometr i ani jednej rzeczy, która nadawałaby się do skonsumowania. Postanowiłam zostawić siatki z zakupami na kuchennym blacie, bo o dziwo tylko tam było wolne miejsce, a następnie ruszyłam do salonu, w którym obecnie znajdowała się leżąca na starej kanapie Wera. Po drodze natknęłam się na siedzącego, przy otwartych drzwiach łazienki, Marka na klozecie, który miał na uszach założone słuchawki i wydzierał się wniebogłosy, myśląc, że może jest nieoszlifowanym diamencikiem „Mam talent” albo innego muzycznego show. Udałam, że nic nie widziałam i szybciutko podeszłam do rudej, aby się pożegnać. W międzyczasie omiotłam jeszcze wzrokiem wnętrze salonu i mogę stwierdzić tylko jedno: obrazek zupełnie niczym z domu kobiet biorących udział w metamorfozie „Perfekcyjnej Pani Domu.”
- Pójdę już, widzimy się za dwa tygodnie. – rzuciłam w pośpiechu do dziewczyny i skierowałam się w stronę wyjścia.
- Odprowadzę Cię.
- Nie trzeba, pamiętam drogę – uśmiechnęłam się w grymasie. – Ty musisz teraz wypoczywać.
- Okej, to do zobaczenia, Basiku! Nic się nie martw! Pa! – usłyszałam i opuściłam mury tego obskurnego lokum.
Nic się nie martw”…  Ciekawe jak mam się nie martwić… Widok warunków, w jakich wegetuje ta dwójka nie napawał mnie optymizmem, wręcz przeciwnie - dał mocno do myślenia, czy dobrze zrobiłam, podpisując umowę tą dziewczyną. Zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę w ogóle jej nie znam. Jest moim totalnym przeciwieństwem.
Czy to aby na pewno odpowiednia osoba?


*** 
w sumie, to nie wiem, co mam napisać, więc może po prostu to przemilczę... :p

poniedziałek, 23 marca 2015

Jeden.




            Ja, Baśka Urbańska, miałam wszystko. Idealną figurę, piękny uśmiech, tytuł magistra inżyniera, wypasione służbowe auto i dobrze płatną pracę w firmie deweloperskiej, w której to nie tak dawno awansowałam na stanowisko dyrektora i od razu zaczęłam wprowadzać radykalne acz skuteczne zmiany. Miałam też trzydzieści osiem lat i mimo tego wieku nie potrafiłam do tej pory związać się z żadnym mężczyzną na dłużej, nie mówiąc już o tym, że na stałe. Nie da się ukryć tego, że jestem pracoholiczką i prawdopodobnie to była główna przeszkoda w zawieraniu znajomości z facetami.  Nie lubiłam owijać w bawełnę i dlatego każdą randkę zaczynałam od tego samego, wypraktykowanego już, zdania: „Mam 38 lat.  Inne kobiety zachodziły w ciążę, a ja do tej pory miałam w głowie tylko pracę i awanse. Jednak gdzieś tam w głębi duszy marzę o prawdziwej i wielkiej miłości, tylko nie jestem pewna, czy to ten odpowiedni czas. Na ten moment jedno wiem na pewno - chcę mieć dziecko, już teraz. Czy wymagam zbyt wiele jak na pierwsze spotkanie?”
Każdy jeden, który usłyszał taki tekst na „dzień dobry”, krztusił się winem bądź też dławił kęsem mięsa, jakie właśnie znajdowało się w jego jamie ustnej, i z przepraszającym wzrokiem zmierzał ku toalecie. Teoretycznie. Bo w rzeczywistości uciekał z restauracji czy klubu, nie chcąc mieć nic wspólnego z taką kobietą jak ja.
Tak, to były zbyt wielkie wymagania jak na pierwszą randkę. Wiem, to idiotyczne.
Zrozumiałam, że oczekiwałam od nich zbyt wiele, bo który zdrowy na ciele i umyśle facet zgodziłby się na takie warunki? Postanowiłam więc wziąć sprawy w swój ręce i nie czekać na tego jednego jedynego samca alfa, który okazałby się nie tylko idealnym kandydatem na ojca, ale też i mężczyzną mojego życia, bo to - w moim mniemaniu - mogłoby zająć to wieki. Wracając pewnego dnia z pracy udałam się do rzeszowskiego banku spermy. Po długiej i dogłębnej analizie wszystkich osobników znajdujących się bazie danych, zdecydowałam się na tego, który miał ponoć być najlepszy, a następnie umówiłam się ze swoim lekarzem na wykonanie zabiegu.

            Po upływie kilku tygodni, wracałam z uśmiechem na twarzy z apteki, dzierżąc w dłoni siateczkę pełną testów ciążowych. Miałam głęboką nadzieję, że ta próba okaże się być trafioną, a ja będę mogła niebawem cieszyć się  macierzyństwem. Niestety, znowu się nie udało.
Zrezygnowana i zawiedziona takim obrotem sprawy, odwiedziłam swojego ginekologa, chcąc ustalić przyczynę niepowodzenia.
- Pani Barbaro, biorąc pod uwagę niekształtną macicę i Pani zaawansowany już wiek, zajście w ciążę będzie praktycznie niemożliwe.
- Z czego to może wynikać? – zapytałam spokojnie.
- Podejrzewam, że z uwarunkowań genetycznych. Możliwe też, że to wina lekarstw, jakie zażywała Pani matka będąc w ciąży z Panią. W tamtejszych czasach wiele medykamentów miało skutki uboczne...
- Dobrze, w takim razie proszę mi powiedzieć, jaką mam szansę?
- Jedną na milion. 
*
- Baśka, nie zamartwiaj się. Ile razy dopiero próbowałaś? Trzy? – zaczęła pocieszającym tonem moja starsza siostra.
- Osiem.
- A myślałaś może o adopcji?
- W zeszłym tygodniu złożyłam wniosek.
- Tylko nie bierz czarnoskórego! – wtrąciła donośnym głosem nasza matka, która właśnie bawiła się w najlepsze ze swoją dwuletnią wnuczką Milenką.
- Nie martw się, procedura adopcyjna w naszym kraju może potrwać nawet kilka lat. – ostudziłam zapędy swej rodzicielki.
- Basiuniu, ja mam już dość tych wszystkich wielkich gwiazd szczycących się swoimi czarnymi dziećmi w każdej gazecie i stacji telewizyjnej. Naprawdę to mi wystarczy!
- Mamo! – natychmiast przerwałam jej wypowiedź i zmierzyłam ją surowym wzrokiem.
- Cóż, nie wszyscy są tak tolerancyjni jak my, wobec Twojego alternatywnego stylu życia, jaki prowadzisz.
- Bycie singielką nie jest stylem życia!
- W Twoim wieku niestety jest, Barbaro. – zripostowała krótko i biorąc małą Mili za rękę, wyszła na taras.
- Nigdy się nie zmieni… - podsumowałam poglądy matki i upiłam łyk białej, słodkiej kawy z filiżanki.
- Baśka, ja nie chcę się wtrącać, ale…
- Ale właśnie to robisz.
- Nie złość się, tylko mnie wysłuchaj. Nie jestem Twoim wrogiem, chcę Ci pomóc. – położyła rękę na mej dłoni i spojrzała ciepło. – Jeśli już nic nie skutkuje, to może… Nie myślałaś może o matce zastępczej?
- Nie, to jakieś dziwne, takie nieludzkie.
- Ale w dzisiejszych czasach coraz bardziej modne i popularne.
- Już postanowiłam, będę się starała sama.
- Zakładanie rodziny nie jest takie łatwe jak otwieranie sklepu. To życie. Życie, w którym będziesz odpowiedzialna nie tylko za siebie, ale też i za swoje dziecko.
- Boże, to wszystko jest takie pokręcone…
- Jak długo będziesz się jeszcze starać?
- Nie wiem, to trwa już kilka lat, bez żadnego skutku… Ostatnimi czasy mam takie dziwne wrażenie, że każde spotkane na ulicy, w windzie czy sklepie dziecko, gapi się na mnie jak na święty obrazek. A ja? Ja chciałabym je momentalnie przytulić, dotknąć albo pocałować w główkę. Czy coś jest ze mną nie tak?
- Wychodzi z Ciebie mamuśka, Basiu. Jeszcze będą z Ciebie ludzie. – uśmiechnęła się radośnie i w geście aprobaty poklepała mnie po ramieniu.
*
             Od tej chwili myśl o macierzyństwie powracała do mnie o wiele częściej niż dotychczas. Szczególnie do serca wzięłam sobie słowa Kasi, która podsunęła mi pewne rozwiązanie, na jakie sama wcześniej nie wpadłam. A może wpadłam, tylko nie chciałam dopuścić się jego realizacji? W każdym bądź razie, postanowiłam chwycić się, bądź co bądź, ostatniej deski ratunku i udałam się do Centrum Rodzin Zastępczych. Tam odbyłam długą rozmowę z kierowniczką, która poinstruowała mnie o całej procedurze i zasadach zawierania transakcji wiązanej pomiędzy matką zastępczą a osobą zainteresowaną.
- Zastępcze rodzicielstwo to nic złego. Każdy sposób na założenie rodziny jest dobry. – przekonywała mnie szefowa z Centrum.
I właśnie z takim nastawieniem, ze stuprocentową pewnością, że podjęta przeze mnie decyzja jest dobra, opuściłam mury budynku i wsiadłam do swojego samochodu, by chwilę później móc wyruszyć w drogę powrotną do domu.

*** 
Hej!
 Przypomniało mi się, że kiedyś coś tam napisałam... Nie będzie to długie... I teraz stwierdziłam, że muszę to w końcu opublikować, żeby nie zalegało mi w komputerze... ;)

poniedziałek, 29 września 2014