Dni mijały w
żółwim tempie, co zdecydowanie nie sprzyjało mojej psychice. Nie mogłam się
doczekać wyniku testu ciążowego Weroniki, nie mogłam się doczekać tej radosnej
nowiny, nie mogłam się doczekać wspólnych zakupów dziecięcych ubranek i
zabawek. Chciałam, by to się stało już teraz, zaraz. „Sorry, Baśka, musisz uzbroić się w cierpliwość” - powtarzałam sobie jak mantrę, by totalnie
nie zwariować. Musiałam zachować trzeźwość umysłu, bez dwóch zdań. W związku z
tym zajęłam się pracą, znów oddając się w jej wir niemal do utraty tchu. Tak,
byłam pracoholiczką i spędzałam w biurze znacznie więcej godzin niż przeciętny
pracownik. Lubiłam to, a poza tym… do kogo miałam wracać? Wyprowadziłam się z
domu rodzinnego, bo chciałam się usamodzielnić, oddając tym samym całe piętro
Kaśce i jej rodzinie. Ja nie potrzebowałam aż tak dużego metrażu, wolałam mieć
swój ciasny, ale własny kąt. Kąt, w którym nie czekał na mnie żaden mężczyzna,
ani tym bardziej upasiony i leniwy kot.
Ale, wracając
do tematu pracy – dziś miałam spotkać się z przewodniczącym Rady Mieszkańców
osiedla Słocina, z którym to miałam omówić pewien projekt dotyczący kilku ulic tamtego
obszaru. Umówiliśmy się w bistro „U
Kosiny”, do którego lubiłam zaglądać po pracy, by napić się aromatycznej
kawy, herbaty albo też zjeść lekką i smaczną kolację.
Spóźniał się
już dziesięć minut. A ja nie lubiłam spóźnialskich. Uważałam, że punktualność
to jedna z najważniejszych cech, jakich powinien przestrzegać każdy człowiek, a
już zwłaszcza facet! Nie chcąc więc siedzieć bezczynnie, zaczęłam kartkować najnowszy
numer „Muratora.”
- Przepraszam,
Pani Urbańska? – usłyszałam nagle nad głową męski głos.
- Tak, a o co
chodzi? – odparłam zdezorientowana, zamykając łamy czasopisma. – To Pan jest tym
przedstawicielem ze Słociny?
- Nie. To
znaczy tak. To znaczy nie…
- To w końcu
tak, czy nie?
- Tak, jestem
ze Słociny. Nie, nie jestem przewodniczącym Rady. Panu Jóźwikowi coś wypadło w
ostatniej chwili i prosił mnie o zastępstwo na tym spotkaniu z Panią –
wytłumaczył.
- Rozumiem,
ale mógł mnie uprzedzić, że ktoś przyjdzie w zamian jego, nie lubię takich
niedomówień.
- Przepraszam
w jego imieniu.
- Dobrze,
zatem Panie…?
- Krzysztof
Ignaczak, mieszkam na Słocinie i jestem sąsiadem Pana Jóźwika, a zarazem
członkiem Rady Mieszkańców.
- Zatem, Panie
Krzysztofie, miło mi, Barbara Urbańska – wyciągnęłam prawą dłoń w celu
przywitania się, a on ujął ją delikatnie i musnął ustami jej wierzchnią stronę.
Cholerka, zaskoczył mnie, a już na pewno zaimponował!
- Prawdziwy z
Pana dżentelmen – wypaliłam, choć sekundę później już tego żałowałam. Powinnam
ugryźć się w język, i to porządnie!
- Wie Pani,
stary ze mnie dinozaur, więc zasady dobrego wychowania nie są mi obce. –
zażartował, chcąc wybrnąć jakoś z tej niezręcznej sytuacji.
- No tak, ale
spóźnił się Pan… A to do dobrych manier nie należy, no chyba, że o czymś nie
wiem.
- Przepraszam
najmocniej, ale musiałem odebrać córkę z przedszkola – i właśnie w tym momencie
zza postaci mężczyzny, nieśmiało wyłoniła się mała dziewczynka. - Możemy
przejść do sedna sprawy? Spieszę się trochę do pracy.
- Oczywiście,
Panie Krzysztofie. Proszę usiąść, już wszystko tłumaczę – wskazałam ręką puste
krzesła przy stole i zamówiłam dla nas dwie kawy. – Moja firma deweloperska
zajmuje się realizacją zlecenia na budowę najnowszego Centrum Korporacyjnego
wraz z galerią handlową.
- Dobrze, ale
co ja mam z tym wspólnego?
- No właśnie
to, że wieżowiec i galeria zostaną wybudowane na Słocinie; w miejscu, gdzie
znajduje się teraz plac zabaw dla dzieci. Chciałam omówić z przewodniczącym
Rady Mieszkańców, Panem Jóźwikiem, warunki likwidacji placu i wszczęcia tejże
budowy.
- Nie zgadzam
się – powiedział stanowczo.
- Słucham?!
- Nie zgadzam
się na to!
- Ale ja
jeszcze nie przestawiłam wszystkich informacji z tym związanych…
- Trudno. Ten
plac zabaw został stworzony z prywatnych finansów wszystkich mieszkańców, żeby
nasze dzieci miały swój kącik i ja nie pozwolę na to, żeby jakaś tam firma z
Bożej łaski, zrujnowała go i postawiła w jego miejscu kolejny wieżowiec! –
uderzył pięścią w stół, chwycił córkę za rękę i wyszedł, wprawiając mnie w niemałe
osłupienie.
Przyznam szczerze, że na to nie byłam przygotowana.
***